Mam na imię Kalina.

Pamiętam jak przez mgłę, przyszła Pani. Pani z takimi obrusami albo innymi apaszkami, która na lali nauczyła mamę i tatę motać. Motanie. Szto eto? No wiecie. Robimy kilka ruchów i jestem zaplątana tak, że oprócz oczu nic mi się nie rusza.

Mija miesiąc za miesiącem. Wzory, kolory, długości. Chusta za chustą. Czasem jest cieplej, czasem zimniej.

Jak Mama mówi, że jej za ciepło i słońce świeci wysoko, aż razi mnie w oczy, to wiem że już chyba wiosna albo lato.

Potem Mama się robi procesjonalstkom, pretensjonalistkom albo profesjonalistkom i mota Cię – dziecko na lewo i prawo. Bok lewy, bok prawy, plecy dla hecy. Zdjęcia sobie robi i mówi: „Kalina, uśmiech rekina.” Tata wymyślił rekina i mnie nauczył. Często go widzę na zdjęciach. Fajnie się uśmiecha tzn. ja się uśmiecham.

Mama twardo twierdzi że „oppa” jest lepsze od „tup tup”. Bywa że jest, bywa, że nie.
Ja już mam prawie dwa lata. Ja już swoje wyłaziłam. To wiem.  Mamie i tak życzę wszystkiego dobrego, niech sobie czasem mnie pomota.