Kiedy gdzieś jestem i widzę, że ktoś niesie dziecko w chuście, nie mogę się powstrzymać. Mam ochotę podbiec, zagadać, pochwalić. Rzadko mam ku temu okazję, bo w Polsce w okresie wakacyjnym najwięcej widzę jednak nosideł-wisiadeł. Ten temat po prostu zostawiam, nie rozmawiam z ludźmi, nie pouczam. To oni są rodzicami, tak wybrali. Ale kiedy widzę taką parę, kolorową, radosną. On niesie dziecko w chuście. Ona je lody (najlepsze lody na świecie są właśnie w Caorle). Trzymają się za ręce i spacerują sobie spokojnie wieczorową porą w małym miasteczku we Włoszech. Na taki widok uśmiecham się od razu.
Chusty mają dar zbliżania ludzi. Sama tego doświadczam kiedy noszę. Zawsze spotkam się z miłym uśmiechem, ktoś zagada do dziecka, ktoś o coś zapyta. Jest to takie normalne i naturalne, a dziecko fajnie bierze udział w dorosłym życiu, zamiast leżeć w wózku i patrzeć w niebo. A kiedy spotykają się na ulicy dwie osoby w chuście i nawiązują kontakt wzrokowy, to nie ma siły, żeby pomiędzy nimi nie nawiązała się rozmowa. Chusty nie pozwalają na samotność. Są taką magią, że dzięki nim wydarzy się zawsze coś zaskakującego. Uwielbiam te Mamy chustowe, które się poznają przez internet, spotykają, rozmawiają, budują razem własną przestrzeń. Chusty w moim życiu to taki talizman szczęścia, ciągle dzieje się przez nie coś dobrego, ciągle poznaje jakiś ludzi, którzy zmieniają coś w moim życiu. Widzę też taką zależność, że ten kto nosi jest też zazwyczaj bardzo otwarty na ludzi i świat, jest optymistą, życie go cieszy.
W Caorle nie byłam sama. Była ze mną rodzina z trójką dzieci. Chusty i nosidła latały w powietrzu.
I trochę Caorle i noszenia za dnia, z pizzą z “take away” w tle.
Czasami do noszenia nie jest potrzebna ani chusta ani nosidło…
A jak zgłodnieliśmy to poszliśmy na pizzę, taką na wynos, gdzie Włoch na naszych oczach kręci ciastem, gra muzyczka, jest cudownie. A pizza kosztuje 4 euro.
I na koniec plaża w Caorle w nocy