Lubię ten czas przed podróżą. Tę szczyptę napięcia, czy zmieścimy się w planie czasu. Szykowanie dwudziestu kanapek, mycie pomidorków koktajlowych, kitranie rogalików z czekoladą kiedy przyjdzie kryzys. Lubię pamiętać, że na sam koniec jeszcze herbata do zrobienia w termosie. Z miodem i cytryną. I lubię wyjeżdżać na noc. Bez wytchnienia, bez drzemki przed. Przed samym wyjazdem wyjmując jeszcze ciasto czekoladowe z piekarnika. Będzie pachniało całą drogę i jutro rano zjemy je na śniadanie.

Lubię organizować przestrzeń w samochodzie. Koce dla dzieci, tak by potem można je było ukraść dla siebie. Poduszka rogal dla jednego z nas, jak drugie prowadzi nocą. I tak wiadomo, że trzeba będzie oddać któremuś dziecku. Woda do picia pod każda ręka i w każdym schowku. Potem jeszcze tylko trzeba przeżyć te 1300 km. Zawsze to wygląda w myślach gorzej niż jest w rzeczywistości. A dzieci zaskakują. Potrafią się dopasować. Potrafią jechać, być cierpliwe. Do momentu kiedy to odrywając naklejki z kotkiem nie urwało się kotkowi ogona. Wtedy to lepiej być głową poza autem, choć w sumie bez znaczenia. Wrzask i tak nas dopadnie.

Droga przez Polskę, Czechy, Austrię z obowiązkowym korkiem w Wiedniu jeśli nie wiesz jak jechać. Potem Słowenia i wreszcie ukochana Chorwacja. Można polecieć samolotem. Ale podróż autem daje inne możliwości. Od pełnego bagażnika z rowerami i hulajnogami po dach. Po wspomnienie wchodu słońca o 4.30 w czeskich polu, niezapomniane. Kiedy to bez przerażenia budzisz dzieci, bo musisz im to pokazać. Kiedy te dziecięce oczy i ciekawe miny wysypują się z samochodu by podreptać i ujrzeć jeden z pierwszych wschodów słońca tego lata. Pytam się wtedy czy warto jechać tak daleko. Odpowiadają, że warto. To co jedziemy dalej? Jedziemy.

w2