Możecie mi opowiadać o wakacjach marzeń bez końca, kusić egzotycznymi zdjęciami, rajskimi plażami, drinkami z palemką. Możecie mi pokazywać nieodkryte zakątki, tajemnicze świątynie, bujną przyrodę tropikalnych lasów. Ja się tym zachwycę, ale ja w to nie uwierzę. Nie uwierzę, że jest mi to potrzebne do szczęścia. Jest jedna taka rzecz, bez której wakacje uważam za nieudane. Jest jedna taka rzecz, która zawsze musi się wydarzyć. To są właśnie wakacje nad polskim morzem. Tu jest mój dom.
Nie wiem co w tym miejscu takiego jest, ale gdy tu jestem, czuję się szczęśliwa. Nie wiem co jest w muzyce Bałtyku, że mogę siedzieć godzinami na plaży i ani trochę nie być zmęczona szumem fal, silnym wiatrem, humorzastym słońcem, dryfującymi chmurami.
Jednak to co daje mi najwięcej energii to wieczorny spacer brzegiem morza o zachodzie słońca. Jestem wtedy sama, gdzieś pomiędzy niebem a ziemią. To jest ten czas, kiedy wszystkie myśli same układają się w głowie. To się może wydarzyć tylko tutaj. Tylko tutaj mam zdolność takiego ładowania baterii. Chciałabym bardzo zamknąć tę energię morza w słoiku i zabrać ją ze sobą do domu, żeby w tych gorszych dniach, odkręcać wieczko i łykać jak lekarstwo. Próbowałam już tak robić, niestety nie działa.
Tak to już jest, że pewne rzeczy się nie sprawdzają. One działają tylko w określonym miejscu i określonym czasie. Jak ludzie. Jak dzieci.
Pamiętam z dzieciństwa jak pisałam swoje imię na piasku na czas, szybko, zanim nie przykryje tego fala. Pamiętam uczucie gorących nóg, w dotyku zimnych jak lód. A woda w morzu wieczorem jakimś cudem zawsze była ciepła. Pamiętam bryzę we włosach, słoność warg. Pamiętam falochrony wychodzące w morze, pamiętam jak daleko udawało mi się wejść. Pamiętam te wszystkie zachody słońca. Pamiętam tę radość z pierwszego momentu ujrzenia morza w tym roku. To chyba nawet lepsze od zjedzenia pierwszej truskawki czy malin.
Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam nad morze. Mam znowu te kilka może kilkanaście lat. I znowu mogę być dzieckiem.