Przeszłam się wczoraj do Rossmana po pastę do zębów i skarpetki. Zupełnie jak w czasach gdy miałam małe dzieci i na chwilę wyrywałam się z domu. Jak wiadomo wyjście do sklepu jest wtedy atrakcją razy milion. Conajmniej jakbyśmy jechały na 2 tygodniowy urlop bez dzieci. Oszałamiające poczucie wolności, że za nikogo, chociaż przez chwile, nie jesteśmy odpowiedzialne. 

Celowo o tym piszę, by samej sobie uświadomić, że właśnie o to dożyłam cudownych czasów, kiedy mogę swoje dzieci zostawić same w domu i ponownie iść do Rossmana w poszukiwaniu wolności, tym razem dlatego, że jest pandemia i wszyscy mamy już dość. 

Nie wiele jest miejsc do których mogę iść, więc każdego dnia wybieram sobie wycieczki. Dziś do Rossmana, a jutro zaszaleję i pójdę do Biedry.

Kiedy tak stałam przed tymi skarpetkami zawieszona w poczuciu nieumiejętności podjęcia decyzji nawet o zwykłych skarpetkach, zaczęły do mnie dolatywać wydarzenia dziejące się przy kasie. 

Stała tam kobieta z dwójką bardzo małych dzieci, zakotwiczonych na rowerkach biegowych. Była już przy kasie i próbowała zapłacić za zakupy. Jej synek zauważył zabawki. Wiszące autka na wysokości jego noska, celowo chyba to robią, połyskiwały zachęcająco. Wszyscy wiemy jak działają takie gadżety. Zmęczone lataniem po sklepach dzieci, już na sam koniec, z braku wyregulowanych potrzeb dostają ataku histerii, żeby im te autka kupić. 

Nie trudno się domyślić, że tak też się stało i w tym przypadku. Mały zaczął od leciutkiego jeszcze tonu, który niósł wyraźny przekaz, że jest owymi autkami bardzo zainteresowany. Kobieta empatycznie reagowała na jego zapytania, umiała nazwać jego potrzeby.

– Widzę, że Ci się podobają te autka, chciałbyś je mieć. – słyszałam jej spokojny głos, kiedy mówiła do dziecka. 

Malutka kulka emocji toczyła się jeszcze powoli, ale to bardzo szybki i dynamiczny proces, który potrafi w kilka sekund urosnąć do olbrzymiej kuli śnieżnej.

Wraz z narastającym napięciem, rosły prośby i płacze chłopca. Kobieta dzielnie walczyła na argumenty, które nie docierały do dziecka w emocji. Ping-pong trwał, piłeczka latała z coraz większą siłą. Jak nazywa tę sytuację mój przyjaciel, kiedy nasze dzieci, mówiąc delikatnie wyrażają swoje potrzeby w sposób stanowczy i impulsywny. „Dorzynanie watahy” in progress. 

Starałam się odnaleźć w tej sytuacji, bo w takich chwilach toczę ze sobą wewnętrzną wojnę. Pomiędzy tym co chciałabym zrobić, a tym co tak naprawdę mogę. Nie chcę być w tym wszystkim biernym obserwatorem i nigdy nie jestem. Zazwyczaj zajmuję się sobą. Tak też zrobiłam i tym razem, skupiłam się na skarpetkach, aż jęki ucichły. A kobieta wyszła z dziećmi ze sklepu, choć trochę to trwało.

Jednak moja wewnętrzna, empatyczna kobieta, nie dawała mi spokoju i nie chciała się zamknąć. Niemalże krzyczała. Zrób coś z tym! Zamierzasz to tak zostawić? Gryzłam się sama ze sobą. 

Ja wiem jak to jest kiedy podchodzimy do kogoś z dobrą intencją. Można jeszcze bardziej pogorszyć sprawę. 

Jednak poszłam za kobietą i podchodząc do niej uprzedziłam łagodnie swoje zamiary.

– Potrzebuję Pani coś powiedzieć. – sapnęłam do niej.

– Bardzo dobrze sobie Pani poradziła. – dodałam.

A ona to przyjęła. I poczułam jak zeszło z niej trochę napięcia. Potem rozmawiałyśmy jeszcze przez chwilę. Jej szczerość otworzyła też moją. Obie razem stwierdziłyśmy, że nie ogarniamy. Zwyczajnie po ludzku, przestajemy już dawać radę. Okazało się, że kobieta wyszła z dziećmi z domu, bo mąż na zdalnym próbuje pracować, a z dwójką małych dzieci na pokładzie to jest po prostu niemożliwe.

– Nie mam już zasobów – powiedziała do mnie.

Wróciłam do domu. A w drodze do niego pomyślałam o tysiącu innych domach z podobną historią. O tym, że skoro kończą nam się te zasoby, albo już skończyły, to co będzie dalej. I o tym, co możemy robić, by jak najmniej je zużywać. Skoro mają nam jeszcze starczyć, nie wiadomo na ile.